Moja weekendowa eskapada do Lublina była niezwykła, ponieważ przez całą drogę słuchałem audiobooka Singera „Sztukmistrz z Lublina” i miałem wizję miejsca magicznego i niezwykłego. Starówka Lublina mnie nie zawiodła. Wąskie kamieniczki, brukowane ulice, wspinające się na szczyty wzniesień tworzyły klimat naprawdę ujmujący. Po drodze znalazłem stary cmentarz żydowski, który właściwie mógłby być ilustracją do mojej lektury. Centrum jest w większość odrestaurowane, ale boczne ulice już straszą odrapana farbą i ciemnymi zaułkami. Nie każdemu to się podoba, ale ja mam w sobie duszę włóczykija i mnie akurat to odpowiada. Tym bardziej, że w Lublinie znalazłem fajne galerie w piwnicach kamienic, gdzie za bezcen można kupić niebanalną pamiątkę.
Muszę przyznać, że zawsze mi się wydawało, że to jest biedny rejon, wcześniejsza Polska B, ale teraz już zdecydowanie można stwierdzić, że wiele się zmienia – widać unijne pieniądze. Problemem w tej okolicy było jedynie nastawienie ludzi – nie da się, nie opłaci się − jakby jeszcze scheda po komunizmie. W kościołach nie sprzedają pocztówek, w muzeum nie ma reprodukcji obrazów, trudno znaleźć fajne gadżety w niskiej cenie, jakich w innych miejscach nie brakuje. To był duży minus mojej wycieczki.
Zamek w Lublinie jest niezwykły, bo jego bryła wygląda tak, jakby ją ustawiono z klocków, a wejście - jakby wyrzeźbione w glinie. Całość robi wrażenie swoją oryginalnością – nie pomylisz z niczym innym. Niestety jego historia jest dosyć ponura, bo przez okres zaborów było tam więzienie, które później stało się kaźnią Gestapo i UB – o czym przypomina traumatyczna wystawa – obejrzeliśmy, żeby znać historię, ale z dziećmi nie polecam.
Warto przejść się po dziedzińcu, bo jest wyjątkowo urokliwym plenerem fotograficznym – mnie udało się zrobić kilka naprawdę udanych zdjęć mojej towarzyszki przy malowniczej, ogromnej studni. Miejscowi zachwalali wejście na basztę – ale ja mam lęk wysokości i sobie darowałem.
Jednak najpiękniejsza jest Kaplica Świętej Trójcy – czekaliśmy na zwiedzanie ponad godzinę, ale było warto. Aż się sam dziwię, że wcześniej tam nie byłem. Średniowieczne freski są tak majestatyczne, barwne i nietuzinkowe, że niech się Giotto schowa. A jak pomyślę, że te malunki mają 700 lat, to naprawdę nie żałuję tych kolejek.
Kolejnym plusem Lublina są cebularze. To tradycyjne pieczywo z makiem i cebulą stało się 37. polskim produktem regionalnym chronionym w Unii. Pierwsze cebularze powstawały w XIX wieku – wypiekały je żydowskie gospodynie. Dziś są dostępne w piekarniach i restauracjach, traktowane jak regionalny przysmak. Zajadałem się nimi przez dwa dni, a moja towarzyszka zabrała wypełnioną nimi torbę do domu.
Czy wrócę do Lublina? Za jakiś czas na pewno. Wiele tu się zmienia i jestem ciekawy, jak to się potoczy.