Kiedy planowałem weekend w Łodzi, moi znajomi nie mogli uwierzyć, że chcę spędzić prawie trzy dni w środku niczego. W sumie – nie dziwię im się − to miasto jest ignorowane przez większość przewodników typu „Co warto zobaczyć w Polsce”, zgodnie ze stereotypem, że jest szare, brudne i tak biedne, że śladów dawnej świetności, kiedy było europejską stolicą włókiennictwa, już prawie nie widać.
Jednak już pierwszy dzień pobytu zmienił moje postrzeganie Łodzi. Zgodnie ze swoim zwyczajem, słuchałem w aucie audiobooka, ale od razu zastrzegam, że „Ziemia obiecana” nie jest najlepszym pobudzaczem dla niewyspanego kierowcy. Kiedy zawitałem do Manufaktury – centrum rozrywkowo- kulturalno-handlowego w miejscu dawnych zakładów fabrykanta Izraela Poznańskiego, moje wspomnienie miasta-molocha żerującego na pracy robotników, jakie zaszczepił mi Reymont, musiało ulecieć w niebyt. Czerwona cegła, industrialny klimat – tak, ale do tego 27 hektarów odnowionej, tętniącej życiem przestrzeni, z fontannami, restauracjami, butikami, muzeum, kinem, teatrem a do tego wszędzie słychać ludzi, mówiących w różnych językach – totalne multi-kulti. I to nie powinno dziwić, bo Łódź chwali się, że od ponad stu lat jest miastem czterech kultur: polskiej, niemieckiej, żydowskiej i rosyjskiej – te nacje tworzyły w XIX/XX wieku społeczeństwo włókienniczego miasta.
Do Łodzi wziąłem swoje najwygodniejsze buty i nie żałowałem. Z Manufaktury przeszedłem na Piotrkowską, a spacer tą główną ulicą zajął mi całe popołudnie, bo ciągle przystawałem i fotografowałem – nie tylko kamienice. Piotrkowska to najdłuższy deptak w Polsce, po którym jeżdżą riksze, zabytkowy tramwaj, a w ogródkach latem tętni życie. To tutaj znajduje się, wzorowana na Hollywoood, Aleja Gwiazd, gdzie uwieczniłem Agnieszkę Holland i Romana Polańskiego. Łódź chwali się filmowym charakterem − w końcu to tu znajduje się słynna „Filmówka” i Muzeum Kinematografii, a także Se-Ma-For, w którym powstały dobranocki (zdjęcie z Misiem Uszatkiem na Piotrkowskiej też mam, a co).
Nowa Łódź to także murale − olbrzymie malowidła na ścianach kilkupiętrowych kamienic lub bloków znajdują się w całym mieście (można się zapisać na objazdową wycieczkę i zobaczyć wszystkie). Mnie murale się tak spodobały, że kupiłem kubki z ich reprodukcjami dla przyjaciół.
Kamienice na Piotrkowskiej są odnowione, ale kiedy w poszukiwaniu murali trafiłem w mniej reprezentacyjne rejony, zobaczyłem różnicę. Widać, że miasto się rozwija, ale wciąż jeszcze są miejsca, w których domy pamiętają chyba kolor tynku sprzed wojny, a płaskorzeźby tracą kształty. Do tego pół miasta jest w remoncie i wszędzie słychać charakterystyczny trzask tramwaju skręcającego na szynach – taki specyficzny urok robotniczego miasta pewnie nie każdemu odpowiada, ale mnie ujął – podobnie jak nieodnowiona cześć Lublina.
Wieczorem przekonałem się, że w czasie weekendu Piotrkowska staje się jednym wielkim klubem – i tak w końcu trafiłem na OFF – gdzie w podwórku starej fabryki (bynajmniej wcale nie odnowionej) znajdują się restauracje z wykwintnym menu (jadłem poliki wołowe i potwierdzam, że były bardzo smaczne), galerie i awangardowe kluby – a w weekendy można tu spotkać znanych ludzi kultury i sztuki. To też pewna tradycja w tym mieście, w którym tworzyli Strzemiński i Kobro, a dziś działa słynna ASP i Muzeum Sztuki, w którym jest największy w Polsce zbiór sztuki nowoczesnej.
Z mojej wycieczki zapamiętałem też Księży Młyn – czyli industrialne zabytkowe osiedle zbudowane przez fabrykanta Karola Scheiblera dla robotników. Co ciekawe, to bardzo malowniczy plener fotograficzny − do dziś zamieszkały kompleks z charakterystycznej czerwonej cegły: fabryka, domy pracowników, straż pożarna, szpital itp. Całość zyskała unikalny klimat, choć jak to w Łodzi - eleganckie lofty sąsiadują z czekającymi jeszcze na swoją kolej do renowacji – familokami.
Łódź to miasto kontrastów i zmian. Czy tu wrócę? Na pewno! Chcę sprawdzić, w jakim kierunku idą zmiany. Moi przyjaciele nie uwierzyli, ale naprawdę − nie zobaczyłem jeszcze wszystkiego, co chciałem.